środa, 28 stycznia 2015

27. Ulubione aplikacje telefoniczne w 2014.

Miało nie być wyłącznie kosmetycznie. To nie jest. :)

Z telefonem się praktycznie nie rozstaję. Albo ujmę to lepiej: smartphone jest przyklejony do mojej ręki. ;) I przyznam, że wykorzystuję jego prawie wszystkie możliwości. Kilka aplikacji, które Wam tutaj zaprezentuję, odpalam każdego dnia.



Yahoo Weather (darmowa)

Jak dotąd jedyna pogodowa aplikacja, która w miarę się sprawdza. Choć w Bergen o niesprawdzalność prognozy pogody trudno. Wystarczy powiedzieć, że będzie deszcz i zawsze się sprawdzi. Aplikacja prosta, przejrzysta i można dodać tyle miast, ile się podoba.


 


 IOS , ANDROID



Instagram (darmowa)

Wiadomo. Mobilna fotografia i pogaduchy. Jedno i drugie codziennie uskuteczniam właśnie na Instagramie. Fantastyczna aplikacja dla tych, którzy lubią zatrzymywać chwilę na zdjęciach. 







Swarm (darmowa)

Aplikacja, która służy do "check-inów" w różnych miejscach. Zupełnie bez sensu. :P Ale ja się bawię ze znajomymi. ;) Klikamy, gdzie jesteśmy i dostajemy za to wirtualne odznaki, punkty itp. Ja wiem, głupiutkie. ;) Aplikacja pokazuje też znajomych, którzy zaczekinowali się w okolicy. 







Spotify (darmowa/płatna)

Aplikacja do słuchania muzyki za darmo i legalnie. Można tworzyć własne playlisty, obserwować playlisty innych użytkowników, ściągać (w ramach aplikacji) całe płyty. Appka jest darmowa, jeśli chcesz słuchać muzyki online. Jeśli zależy Ci na wersji offline również, trzeba płacić abonament. Ja płacę. Tutaj to nie są duże pieniądze, a dla mnie to niesamowita wygoda.







WhatsApp (darmowa)

Mój podstawowy sposób komunikacji z rodzicami i z Carrie. Jeśli tylko mamy dostęp do sieci (czy to wifi czy 3G, 4G) i ktoś po drugiej stronie "kabla" ma tę samą appkę to możemy do siebie pisać, wysyłać zdjęcia i filmiki, nagrywać wiadomości głosowe całkowicie za darmo. 








Bitstrips (darmowa)

Applikacja, w której tworzymy awatara na nasze podobieństwo i tworzymy komiksy z nami w roli głównej. :) Zabawa na całego. Szczególnie, że jeśli nasi znajomi również mają tę apkę, to możemy tworzyć wspólne komiksy. Codziennie dodawane są nowe propozycje obrazków. Czasem fajnie w tej sposób wyrazić emocje. ;) Do tej aplikacji powstała również druga, Bitmoji, gdzie również mamy obrazki z naszym awaterem, ale działa to już bardziej na zasadzie emotikonek.






Translate (darmowa)

Z moim norweskim jeszcze nie jest najlepiej, więc tłumacz bardzo często się przydaje. Mój ulubiony się w ubiegłym roku zkaszanił (jak się pisze to słowo?), więc teraz korzystam z googlowego. :)







Mattilbud (darmowa)

Dla czytelniczek norweskich jest przeznaczona ta aplikacja. Wszystkie "gazetki" promocyjne z norweskich spożywczaków w jednym miejscu. (Polecam również aplikację Sporing, gdzie możemy śledzić nasze paczki.)







iPeriod (płatna)

Najlepsza aplikacja do zapisywania wszystkiego, co związane z babskimi dniami. Z moimi problemami - zbawienie. Wierzcie mi, czasem do lekarza lepiej przemawiają wykresy, które aplikacja oferuje, niż gadka, że u mnie jest nieregularnie. 








I to na tyle. Wybrałam takie aplikacje, które i Wam się mogą przydać. Ja poza tym używam jeszcze aplikacji sklepowych np. norweskiej perfumerii Kicks czy linii lotniczych WizzAir. W ruch dość często idzie kalkulator, minutnik czy konwerter miary/wagi/etc. W telefonie również kupuję bilety autobusowe, śledzę zorzę polarną (a raczej szanse na jej wystąpienie), ogarniam wydatki domowe, obrabiam zdjęcia, odbieram maile, przeglądam FB, czytam gazety... No jak każdy no. ;)

czwartek, 22 stycznia 2015

26. Odkrycia 2014: :Lee Stafford

Moja przygoda z Lee Staffordem zaczęła się oczywiście od promocji w drogerii. ;) Szukałam wtedy olejku do włosów, a przy okazji do koszyka wpadł również szampon. Pierwszy szampon jaki używałam to był My Big Fat Hair Shampoo i miał dodawać objętości. W zachwyt wpadłam już po pierwszym myciu - miękkie włosy, objętość była... No czego chcieć więcej? 


Ano chciałam, żeby moje wygolone boki szybciej odrastały. Lenistwo wygrało. Lenistwo, bo takie boki to trzeba golić regularnie, a mnie się nie chciało. Wtedy wpadły mi w ręce odżywka i szampon z serii Hair Growth.


I to był strzał w dziesiątkę. Te kosmetyki tak dobrze odżywiają i pielęgnują włosy oraz skórę głowy, że włosy rosną jak na drożdżach. Nie ma się oczywiście co spodziewać, że urosną 5 cm w miesiąc, ale rosną z maksymalną możliwą prędkością. I tak w ciągu jakichś 4 miesięcy włosy urosły mi ok. 6 cm. U mnie to bardzo dużo. I co najważniejsze - odżywkę wcierałam w skórę głowy i w całe włosy, a nie przetłuszczała ona włosów u nasady. Ogromny plus za to.

Olejku natomiast używam po każdym umyciu. Wystarczy jedna pompka, żeby wetrzeć w końcówki. Używam go od lipca, a dopiero jestem w połowie buteleczki. Efekt? Zero rozdwojonych końcówek. Włosy są nawilżone, ale nie przetłuszczają się. Są zdrowe i błyszczące. Ostatnie wizyta u fryzjera zaowocowała dość mocnym rozjaśnianiem i farbowaniem oraz kolejnym farbowaniem po 2,5 tygodnia. Mój fryzjer powiedział, że mam tak zdrowe i wypielęgnowane włosy, że te zabiegi nie pozostawiły żadnego negatywnego śladu. Lee Stafford działa. :)


Ostatnio skusiłam się również na nabłyszczacz. Taki mam sposób na elektryzujące się włosy od czapki. ;) Pomaga. Ponadto włosy błyszczą jak u gwiazdy filmowej i pięknie pachną. Nabłyszczacz nie ma wpływu na przetłuszczanie się włosów i nie obciąża ich w żaden sposób.


Na pierwszym zdjęciu znalazł się również szampon i odżywka z serii Oily Roots, Dry Ends - jeszcze nie używałam. Zupełnie bezmyślnie zrobiłam to zdjęcie. Bywa. :P

Podsumowując: polecam gorąco produkty z tej marki. W Norwegii dostępne są w Vita i często są na nie promocje. Pytajcie też o karty z pieczątkami na produkty Lee Stafforda - piąty produkt jest gratis. :) W Polsce dostępne w Hebe. 

I tak prezentują się moje włosy po 6 miesiącach z Lee. Umęczone farbowaniem, prostowaniem i suszeniem. ;) 

poniedziałek, 19 stycznia 2015

25. Odkrycia 2014: Drogocenny L`occitane.

Postanowiłam, że podzielę się z Wami odkryciami i ulubieńcami ubiegłego roku. Nie tylko kosmetycznymi być może. A nóż widelec komuś się przyda taka podpowiedź. :) 

Na pierwszy rzut - pielęgnacja twarzy. Z różnych, wiadomych Wam pewnie, przyczyn moja cera w ubiegłym roku wołała o pomstę do nieba. Strefa T zaczęła tłuścić się niemiłosiernie. Policzki, broda i czoło były czerwone niczym poparzone (i takie też było uczucie). Pory wielkie jak poniedziałkowe doły. Postawiłam na Tołpę. Niestety to był niewypał. Nie dość, że Tołpa zaogniła wszystkie wyżej wymienione problemy, to jeszcze tak mnie zapchała, że wyglądałam jak nastolatka w wieku dojrzewania. Serio, po raz pierwszy w życiu coś mnie zapchało. To była seria Rosacal. Trzeba było więc szukać czegoś innego. Padło na L'occitane. I tak zaczęła się miłość... <3 

l'occitane immortelle precious cream

l'occitane immortelle precious cream

Seria Immortelle* zawiera olejek z nieśmiertelnika oraz ekstrakt z komórek nieśmiertelnika. Ja wybrałam Drogocenny krem na dzień z SPF 20 i na noc z tej serii. Kremy są zamknięte w szklanych słoiczkach (uwielbiam), po 50 ml każdy. Na zużycie mamy 6 miesięcy od otwarcia. Krem na noc ma granatową zakrętkę, a na dzień - srebrną i muszę przyznać, że taki szczególik, a na co dzień bardzo ułatwia życie. Nie muszę czytać etykietek, kiedy sięgam po krem. :) 

l'occitane immortelle precious cream

Co obiecuje producent? Kremy mają głęboko nawilżać, widocznie zmniejszać zmarszczki, przywracać skórze jędrność, wygładzać, odżywić i ochronić przed starzeniem. 

I ja tu muszę powiedzieć, że producent nie docenia swojego produktu, bo ten robi o wiele więcej. Sama aplikacja jest jak bajka. Ja po pierwszym użyciu miałam wrażenie, że ktoś mnie otulił aksamitem. Dosłownie miałam wrażenie, że krem się do mnie przytulił. Jakkolwiek to nie brzmi. ;) Ciężko jest opisać takie uczucie. To jakby ktoś zdjął całe zmęczenie z buzi. Ach i och dosłownie. Po prawie 5 miesiąch używania (kończę pierwsze opakowania) skóra jest gładka jak nigdy dotąd, jędrna i przyjemnie napięta. Nie mam zbyt wielu zmarszczek, ale te od uśmiechu rzeczywiście są płytsze. Ponadto skóra jest bardzo nawilżona. Żadnych suchych skórek, uczucia ściągnięcia czy piekącucj miejsc... I tu dochodzimy do sedna, a o czym producent nie wspomina. Wszelkie czerwone zaognione miejsca zniknęły. Czary! A pory? Jakie pory? Jak żyję, tak małych porów (szczególnie tych na nosie, z którymi nawet kosmetyczki nie dawały rady) nigdy nie miałam. Moja skóra nie jest idealna, ze względów zdrowotnych, a i tak jest w najlepszej formie, w jakiej kiedykolwiek była. Nawet nie mam ochoty szukać innej pielęgnacji. Kolejne opakowania kremów leżą już w szafie i czekają na swoją kolej. Myślę, że to będzie miłość na długo. :)


l'occitane immortelle precious cream

Skusiłam się ostatnio na krem pod oczy z tej samej serii. Jeszcze nie używałam, ponieważ muszę skończyć dotychczasowy krem. Jeśli będzie równie dobry jak te do twarzy, to poszukiwania nawilżenia idealnego będę mogła uznać za zakończone.




*cyt. ze strony L`occitane "Immortelle to kwiat o niezwykłych właściwościach - nigdy nie więdnie, nawet po zebraniu. Aby zapewnić najwyższą jakość tego złotego kwiatu, L'OCCITANE zainwestowało w pierwszy, duży i zrównoważony program upraw organicznego nieśmiertelnika na Korsyce. Olejek Immortelle jest bogaty w składniki aktywne o unikalnym działaniu przeciwstarzeniowym"

czwartek, 15 stycznia 2015

23. Zaległe okienka i gdzie byłam, kiedy mnie nie było.

Zacznijmy od okienek - jeśli to jeszcze kogoś interesuje. Wszak święta to już odległa historia. ;)



22. Miniatura wody toaletowej Clean Fresh Laundry.
23. Kicksowy lakier do paznokci. Właśnie mam go na paznokciach i jest boski. 


24. Maskara od L`oreal Miss Manga.



22. Miniatura kremowego żelu pod prysznic.
23. Miniatura masła do ciała - najlepsze masła ever. ;)
24. Miniatura wody toaletowej White Musk.


Podsumowując: frajda to okrutna. :) Czy opłacalna? W Kicksowej wersji bardzo. W TBS nie bardzo. Niestety. Cieszę się, że trochę mogłam poznać markę Kicks, bo przyznam, że zawsze z rezerwą podchodzą do marek własnych perfumerii. W tym przypadku wyszło jak Sephorą - jest bardzo dobrze. Za rok na pewno też kupię jakiś kalendarz. :) 

----

A gdzie byłam, kiedy mnie nie było? Na święta pojechaliśmy do mojej chrzestnej, do Sandnes. Wyjazd potwierdził, że z rodziną to najlepiej jednak na zdjęciu. I najlepiej na takim sprzed trzydziestu lat. Wróciliśmy zmęczeni. Na szczęście Mężowaty miał jeszcze kilka dni wolnego, więc zregenerowaliśmy się. A w zasadzie to Mężowaty się zregenerował. Ja mniej. Endo mnie męczy. Bywa boleśnie. Wtedy znikam, bo na nic nie mam ochoty. Ale nie chcę tu pisać o chorobach. Tyle się namęczę z tym paskudztwem w domu, że mam ochotę w każdym innym miejscu omijać ten temat. A że mam nadzieję, że poprawę samopoczucia, to zapisałam się w końcu do szkoły na kurs norweskiego. :D Przyznam, że nieźle sobie liczą za taką "imprezę", ale to przecież inwestycja, więc nie ma co marudzić. Póki co czekam na list ze szkoły z fakturą i z informacją o rozpoczęciu kursu. Tak, tutaj nikomu się nigdzie nie spieszy i na wszystko się czeka. Ma to swoje dobre strony jednak. :) 

Jutro lub po jutrze pokażę Wam trochę zdjęć z Sandnes i Stavanger. Akurat spadł śnieg i było(by... gdyby nie wszystkowiedzącanajlepiej ciocia) magicznie... :)