Pisałam ostatnio, że jestem przeziębiona. Otóż nie jestem. Nie byłam. Za to zjadłam mandarynkę, zapiłam herbatą z cytryną, kichnęłam... I się zaczęło. Spuchnięte gardło, gwizdy w klatce piersiowej, kaszel... ledwo oddychałam. Serio. Dla mnie grypa jak nic. Co więc zrobiłam? Poprosiłam Mężowatego o herbatę z końską dawką cytryny. Męczyłam się pół nocy. A potem było lepiej - tylko głos straciłam od tego kaszlu. I wszystko mnie swędziało. Wszystko. Od małego palca od nogi, po czubek głowy. Wczoraj obudziłam się z zapuchniętymi, podrażnionymi powiekami. I to tak dziwnie zapuchniętymi - czerwone swędzące placki, które uniemożliwiały normalne kłapanie ślepiami. I nadal wszystko swędziało. Mężowaty przerażony, bo wyglądałam jakbym już szła na Halloweenowe party. Sms do lekarza i popołudniu wizyta. I co się okazało? Że to co ja brałam za przeziębienie, tak naprawdę było silną reakcją alergiczną - prawdopodobnie na cytrusy. Nic innego "niecodziennego" nie jadłam. I pani doktor mnie oświeciła, że miałam kupę szczęścia, że jeszcze jestem po tej stronie świata. Że to dobrze, że skończyło się tylko tak, że mogłam spuchnąć na amen, że mogłam przestać oddychać... Przyznam, że słysząc coś takiego, nie wiadomo co się czuje. I radość, że miało się szczęście. I strach, że z takiej - jakby nie było - błahostki można się przekręcić. I znów radość, że jednak się udało tym razem. I znów strach, że jacieniepierdzielę, a co jak ktoś z moich bliskich dostanie alergii? Milion myśli w głowie. I momentami niedowierzanie, że to wszystko dzieje się naprawdę. Brzmi to tak... nierealnie.
Dostałam leki praktycznie na stałe. Dostałam EpiPena z adrenaliną - mam go nosić przy sobie. W razie czego wstrzyknąć sobie w udo, bo następna reakcja może być ostrzejsza. I tłumaczyłam wczoraj Mężowatemu jak ten zastrzyk robić - w razie wu. Śmialiśmy się przy tym nerwowo, bo naprawdę człowiek głupio reaguje, kiedy musi tłumaczyć komuś bliskiemu, jak ratować życie w razie ataku alergii.
Chyba jeszcze do końca to do mnie nie dociera. Mętlik w głowie taki, że hej. Co pewnie nawet widać po poście - ciężko sensowne zdanie sklecić. :O Taka sytuacja no. I nie, nigdy nie miałam alergii.
A Mężowaty chciał wtedy jechać na pogotowie. A ja się uparłam, że nie, bo przecież nie będę jechać z przeziębieniem i pajaca z siebie robić...
I ja się teraz pytam: Z CZYM JA DO JASNEJCIASNEJ BĘDĘ PIŁA TEQUILLĘ?! HĘ?!